poniedziałek, 30 marca 2015

Noodle z grzybami Shitake i tofu

Dziś prezentuję wam szybkie, proste i smakowite danie kuchni orientalnej, które niech będzie zapowiedzią wpisu o niezwykłej, choć ekspresowej podróży po Tajlandii (już niedługo na blogu). Polacy są dość oporni jeśli chodzi o dania orientalne, ale myślę, że coraz więcej osób rozkochuje się w kuchni azjatyckiej, która ma bardzo dużo do zaoferowania i chyba każdy znajdzie coś dla siebie. Jest zdrowa, prosta i dość szybka, choć można znaleźć tak również prawdziwe dzieła sztuki kulinarnej, które wyrazistością i oryginalnością smaku rozpieszczają podniebienia. Tak nawiasem mówiąc, jakiś czas temu trafiłam do moim zdaniem jednej z lepszych knajpek orientalnych w Polsce - WOK znajdującej się w Krakowie na Kazimierzu. Jeśli ktoś z was będzie w mieście polskich królów, bardzo polecam wędrówkę lub przejażdżkę na Kazimierz zakończoną degustacją rewelacyjnych potraw azjatyckich. Wracając do tematu, mam nadzieję, że zasmakuje wam moja dzisiejsza propozycja. 



Składniki: 
makaron typu noodle (przygotować zgodnie z instrukcją na opakowaniu)
2 marchewki
1 cukinia
1/3 szklanki grzybów Shitake
1 kostka tofu
3 łyżki oleju sezamowego
2 ząbki czosnku
1 łyżeczka curry
1/2 łyżeczki imbiru 
2 łyżki oleju
1 łyżka sosu sojowego 
płatki ostrej papryczki 
świeża kolendra
bazylia do dekoracji
sos sweet chilli
1 łyżka białego sezamu

Oliwę rozgrzać w woku. Dodać posiekany drobno czosnek, sos sojowy, kolendrę i przyprawy. Po 1-2 minutach dodać marchew pokrojoną w drobne plastry i grzyby Shitake. Po 3-4 minutach dodać pokrojoną w grube plastry cukinię. Jeśli trzeba podlewać odrobinę wodą. Dusić pod przykryciem. Tofu pokrojone w kostkę podsmażyć na złoty kolor na patelni. Dodać do warzyw. Dodać noodle. Nakładać na miseczki, dekorować bazylią i dosmaczyć sosem sweet chilli. Oprószyć sezamem. Jest dość pikantny, więc ilość zależnie od gustu :)



wtorek, 3 marca 2015

Australia - Ayer's Rock, czyli podróż wgłąb czerwonego lądu

Bardzo dawno nie wrzucałam nic na temat podróży, co wcale nie znaczy, że moja miłość do podróżniczych przygód w jakimkolwiek stopniu ostygła... Niestety nie bardzo mam czas się rozpisywać, więc pomyślałam sobie, że abyście zupełnie się na mnie nie obrazili, wrzucę mały fotoreportaż z zeszłorocznej podróży marzeń, czyli podróży wgłąb Australii, wgłąb czerwonej, spalonej ziemi, gdzie różnorodność zachwyca, a pustka przeraża i onieśmiela nawet najbardziej odważnych i żądnych przygód. O tym, aby zobaczyć Urulu marzyłam już, kiedy Wilki wypuściły piosenkę o skale marzeń, która ciągle wracała do mnie w myślach i przywoływała szeptem aborygeńskich zaklęć... Udało się! I powiem jedno: była to jedna z najbardziej niesamowitych podróży mojego życia, miejsce w Australii (spośród tych, które widziałam), moim zdaniem najbardziej godne uwagi, doświadczenie, którego nigdy nie zapomnę. Do Alice Springs polecieliśmy samolotem z Melbourne, natomiast, by wrócić, zdecydowaliśmy się na wynajem samochodu z napędem na 4 koła, w którym mieściła się nasza kuchnia, sypialnia i salon (jak widać na zdjęciach poniżej). Pojechaliśmy w dwójkę i było rewelacyjnie, ale szczerze mówiąc myślę, że ze względów bezpieczeństwa zdecydowanie rozsądniejszą opcją jest wyjazd większą grupą. Ja na szczęście doszłam do tego wniosku już w drodze powrotnej, więc nie miałam za dużo czasu, by rozmyślać o potencjalnych zagrożeniach. Mieliśmy kilka ciekawych przygód, ale trochę za dużo by pisać, więc muszę sobie darować, a wy musicie uwierzyć mi na słowo. Nasza trasa rozpoczęła się od MacDonnell Ranges w Northern Territory, gdzie obejrzeliśmy kilka pięknych wyrw w skałach (gorges), z dołu których zbiera się woda. Następnie pojechaliśmy do King's Canyon, Ayer's Rock i Olgas w Parku Urulu Kata-Tjuta. W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Cobber Pedy (czyli miasteczko pod ziemią), żeby przespać się pod ziemią, ale jak dla mnie była to jednak wielka naciągana komercja, więc pominę to bez komentarza. Widać żadne miejsce nie może się przed tym ustrzec. Ok, miałam się nie rozpisywać, więc przejdę do zdjęć :) One powiedzą wam najwięcej...














Oto moje umęczone stopy po dwóch dniach wyprawy.... lepiej nie pytajcie, co było później.


   





Kiedy stałam i patrzyłam na Ayer's Rock (Urulu) miałam wrażenie, że patrzę na serce Australii, które kryje w sobie więcej tajemnic niż wszystkie inne miejsca tego kontynentu razem wzięte. Nawet dotknięcie skały sprawiło, że poczułam gęsią skórkę. Dla mnie jest to miejsce pełne magii, uroku, historii, których nikt nie zna, bo rdzenni mieszkańcy tych ziem zachowali je tylko dla siebie... Potrafię zrozumieć, dlaczego jest to dla nich święte miejsce. Jego potęga onieśmiela. Dlatego też nie zdecydowaliśmy się wspinać na górę, zgodnie z życzeniem Aborygenów. Niestety jak w wielu innych miejscach turyści nie bardzo potrafią się zachować i bezczeszczą coś, co dla innych ma wielką wartość i znaczenie. Mieliśmy możliwość zobaczyć Urulu popołudniu, wieczorem i rano, co naprawdę pomaga docenić urok tego miejsca. Jak dowiedzieliśmy się na miejscu, w okolicy parku Kata-Tjuta, lepiej nie nocować na dziko, ponieważ zdarza się, że mogą pojawić się delikatnie mówiąc "mocno roszczeniowi" Aborygeni, przechadzające się stada wielbłądów lub nawet dingo. Mieliśmy szczęście spotkać tylko tego ostatniego, który na szczęście bał się nas bardziej niż my jego i uciekł tak szybko, że na zdjęciu został tylko poruszony ogon :)












To właśnie tam przypomniał nam się wiersz, który trafnie opisuje Australię. Przytoczę go tutaj niestety tylko po angielsku, ponieważ nie chcę profanować twórczości autorki: 

I love a sunburnt country, 
A land of sweeping plains,
Of ragged mountain ranges, 
Of droughts and flooding rains.
I love her far horizons,
I love her jewel-sea,
Her beauty and her terror - 
The wide brown land for me!

(resztę możecie znaleźć na http://www.dorotheamackellar.com.au/archive/mycountry.htm)

Ogólnie krajobraz zaskakuje różnorodnością. W niektórych miejscach przeraża pustką, rozpaloną czerwoną ziemią lub suchą roślinnością, która wygląda jakby wiła się z bólu. Kilkadziesiąt kilometrów dalej ujmuje nas bujną zielenią i bogactwem przyrody. Wszędzie olbrzymie przestrzenie tętnią życiem w ukryciu przed ciekawskim okiem turysty. Gdzie nigdzie maleńkie zielone papużki tańczą, unoszone lekkim podmuchem wiatru. W innym miejscu połyskująca tafla wody, odbija promienie słońca. Dalej jezioro, w którym skrzą się już tylko kryształki soli. To znów pióra barwnych ptaków połyskują między liśćmi. Łodyżki świeżej trawy, które odważyła się wypuścić listki, by skraść trochę promieni słońca. Oszałamiający zapach eukaliptusa wymieszany z zapachem przesuszonej ziemi, spragnionej choć kilku kropli wody. To wszystko sprawia, że człowiek, który zechce się zatrzymać, może poczuć się jak część potężnego wszechświata, którego naprawdę nigdy nie będzie w stanie posiąść.









A oto jeden z naszych ostatnich noclegów i jednocześnie jeden z lepszych w moim życiu. Widok z naszej "sypialni" zapierał dech w piersiach...



Autko nocą. Polecam i sposób podróżowania i firmę :)




A to z kolei podstawa naszego żywienia podczas podróży - szybko, tanio i zdrowo, czyli wrapy z sałatkami na bogato :)




Niestety drogę Stuart Highway, prowadzącą z Alice Springs do Adelajdy można nazwać drogą śmierci, ponieważ liczba zabitych kangurów i spalonych samochodów niestety nie pozwala stwierdzić inaczej. Tam właśnie trochę się przeraziłam i poczułam odrobinę nieswojo, tym bardziej, że mąż dopiero wtedy raczył mnie poinformować, że jego koledzy bardzo się dziwili, że nie boję się jechać w taką podróż. Odległości między kolejnymi miejscowościami (prawdopodobnie zbyt szumna nazwa, bo były to stacje benzynowe z kilkoma zabudowaniami wokół) są duże, a na drodze głównie natknąć się można na road trains, czyli olbrzymie, długie i rozpędzone tiry. Kilkukrotnie przyspieszył mi rytm serca, kiedy na przykład jakiś samochód siedział nam przez dłuższą chwilę "na ogonie", choć wierzcie mi, miejsca do wyprzedzania miał mnóstwo... Co ciekawe mężowi strzeliło do głowy opowiedzieć mi wtedy film "Wolf Creek"... Moja rada: nie oglądajcie, nie czytajcie ani nie słuchajcie niczego ani nikogo w temacie tego filmu, jeśli wybieracie się w taką wyprawę i planujecie spać "na dziko" tak jak my :)))

Na koniec, żeby zakończyć przyjemnym i pięknym akcentem, wrzucam jeszcze kilka fotek z dalszej części naszego pobytu na Antypodach, bo jakże mogłoby obyć się bez plaż, kangurów i koali... 





Wilson's Prom









Grampians w Wiktorii...a mąż wdrapał się na Halls Gap.



Parki Narodowe przy Apollo Bay, w których między innymi bardzo łatwo spotkać koale na wolności...cuda!!!









A jako wisienkę na torcie, serwuję dziś Melbourne ;) Tym razem zdecydowaliśmy się na całodniową rowerową wycieczkę po mieście, co bardzo polecam, bo naprawdę dużo można zobaczyć, choć nie zaprzeczam, że odrobinę kondycji trzeba mieć. 









Udało nam się trafić na White Night w Melbourne. Całkiem ciekawe przeżycie, jednak z pewnością nie dla osób, które źle znoszą tłumy (TŁUMY) ludzi :) White Night to impreza organizowana w mieście, podczas której najważniejsze budynki w mieście oświetlone są w taki sposób, że wyglądają na pomalowane. Grane są koncerty na otwartym powietrzu, a wszędzie wokół jest taka ilość ludzi, że odległości, które normalnie można byłoby pokonać w kilka minut, trzeba pokonywać tak, jakbyśmy uczyli się na pamięć wyglądu każdej kolejnej kostki brukowej. Mimo wszystko, warto tego doświadczyć choć raz :)








Zupełnie niedawno mój kreatywny mąż na zabój zakochany w Australii wymyślił nową bardzo kreatywną zasadę gramatyczną, ubogacając możliwość stopniowania przymiotników w języku angielskim, co całkiem nieźle podsumuje naszą wyprawę....

GOOD - BETTER - THE BEST - AUSTRALIA .... :)

I co wy na to?